Chciał uciec do Ameryki, a został rybakiem. Droga na morze rozpoczęła się w Warszawie, gdzie w domu ciotki trzasnął
wrzątkiem o podłogę i tyle go widzieli. Gdyby nie on, dziś niewiele by się mówiło o najlepszych czasach polskiego rybołówstwa dalekomorskiego.
Bogusław Borysowicz to człowiek energiczny. Jak wspomina,
był "wychowany w poczuciu szacunku dla starszych, rodziców, honoru, ojczyzny i kanonów katolickich". Ma zadziorną naturę; kilkanaście lat temu w liście zrugał redaktora jednego z tygodników, bo nie
wydrukował ważnej, jego zdaniem, informacji dotyczącej branży rybnej. Dziś, mimo upływu lat, wciąż zabiega o pamięć dla polskiego rybołówstwa.
Niedoszły blinda
Ożywczy wiatr od Bałtyku
poczuł jeszcze przed wojną, podczas pierwszej podróży z ojcem na Dni Morza, w Gdyni. Potem był mrok niemieckiej okupacji. Wspomina, jak pomógł powstańcom przedostać się przez kamienicę, aby mogli
zaatakować i rozbroić komisariat granatowej policji. Później sam był powstańczym łącznikiem. Ale wojna minęła jak zły sen, a on musiał z rodziną zamieszkać u ciotki, bo ich dom legł w gruzach. Gdy siostra
matki wróciła z robót, chciała się ich pozbyć. Kolejnego jej gderania młody Boguś nie wytrzymał. - Trzepnąłem wrzątkiem o podłogę i tyle mnie widziała - rozpoczyna opowieść. Wylądował na Dworcu
Wschodnim.
- Chciałem dostać się na jeden ze statków, który do Gdyni przywiózł pomoc z Unry. Zamarzyliśmy o Ameryce i z kolegą schowaliśmy się na pokładzie frachtowca, ale nas wykryli - kontynuuje.
Niedoszłe blindy (pasażerowie na gapę) ulokowano w oliwskim sierocińcu.
Pobudka z pepeszą
Miesięcznik "Żeglarz" ogłosił nabór na kursy żeglarskie w Giżycku. Załapał się. Tam było dużo
potopionych jachtów, które wyciągali, łatali i wysyłali do Gdyni.
Po kursie wrócił do Oliwy. To był okres, gdy panowała psychoza trzeciej wojny światowej. Tymczasem w lasach od Gdańska po Lębork pełno
było pozostałości amunicji z ostatniej wojny. Wychowankowie sierocińca zbierali ją. Na efekt nie trzeba było czekać. - 4 sierpnia 1946 roku zostałem obudzony przez faceta z pepeszą - wspomina B.
Borysowicz.
Wraz z kilkoma innymi kolegami wywieźli go na szczęście nie do Sztumu, lecz do domu dziecka w Darłowie, gdzie była "rodzinna atmosfera".
I znów "Żeglarz" ogłosił nabór na kursy,
tym razem w Łebie w Państwowym Centrum Wychowania Morskiego. Stamtąd kwalifikowano do słynnej szkoły jungów albo do szkoły rybołówstwa. Nie tylko barkasy, na których w Łebie wiosłowali, dały im w kość. Po
raz pierwszy zasmakowali też prawdziwej rybałki.
- Jak ja tam pierwszy raz popłynąłem na kutrze, to potem powiedziałem sobie, że już nigdy żadnym rybakiem czy marynarzem nie zostanę. Myślałem, że ze
mnie flaki wyprują. Wie pan, co to znaczy wejść do ładowni, w której loduje się świeżą rybę?! Ten odór, ten smród... - opowiada wzdrygając się na wspomnienie.
Szkoła dała solidne wykształcenie. Musieli
znać podstawy języków bałtyckich sąsiadów. Na świadectwie Bogusława widnieją pozytywne oceny ze szwedzkiego, niemieckiego, rosyjskiego oraz angielskiego.
Prostowanie kręgosłupa
Powrócił
do domu dziecka w Darłowie. Miał autorytet i pseudonim "Bosman". Jego "banda" - grupa młodszych wychowanków - wyciągała z pobliskiego jeziora i remontowała u szkutników łodzie. Był 1950 rok. I
znów "Żeglarz" ogłosił nabór - tym razem do Państwowej Szkoły Morskiej w Szczecinie. Jako absolwent darłowskiego gimnazjum, a potem liceum, został przyjęty. Odbył też rejs kandydacki do Odessy.
-
Na tym zdjęciu "Dar Pomorza" na tle Gibraltaru. Tu jest powitanie na Wałach Chrobrego. A tę panią pan zna? To "Żaba", czyli Danuta Kobylińska-Walas - komentuje czarno-białe fotografie.
Przypomina też ponury okres szczecińskiej PSM-ki, gdy trafiło do niej małżeństwo Figurskich. - On przyszedł z Urzędu Bezpieczeństwa, żeby prostować kręgosłupy młodzieży - wyjaśnia pan Bogusław. - W tym
czasie nasiliły się stalinowskie represje. W żegludze rozpoczęło się rugowanie kapitanów żeglugi wielkiej, szczególnie tych, co powrócili z Anglii. W naszej szkole odbywały się "nocne Polaków rozmowy
". Zaczęło się usuwanie tzw. elementu politycznie niepewnego.
No i po trzech takich rozmowach z towarzyszem Figurskim podjęto decyzję o wyrzuceniu go z PSM-ki. - Rada pedagogiczna była przeciw, bo
byłem jednym z lepszych uczniów - podkreśla.
Na wyrzucenie zapracował. Nie podpisał się z kilkoma kolegami pod tak zwanym "Apelem pokoju". W pamiętniku opisał też, jak w jego ręce trafił notatnik
szkolnego szpicla, w którym były zapiski dotyczące niepokornych uczniów. Gdy nasz bohater odczytywał treść kapownika, autor nie wytrzymał i rzucił się na niego. Doszło do bijatyki.
Na szczęście matka
Bogusława pracowała w Warszawie "w bardzo ważnej instytucji". On zaś załapał się wcześniej na stypendium fundowane przez Felicję Fornalską, działaczkę ruchu robotniczego, siostrę Małgorzaty.
W
efekcie wylądował bardziej miękko: - Zostałem przeniesiony do Technikum Eksploatacji Żeglugi i Portów, w tym samym budynku. Wie pan, jakie to zrobiło wrażenie na towarzyszu Figurskim?
Początek w
mrozie
W 1952 r. ukończył technikum z dyplomem przodownika pracy i nauki, jedynym wydanym przez ministra żeglugi: - Potem dostałem nakaz pracy do Centralnego Zarządu Rybołówstwa Morskiego, bez
prawa pływania. To była taka centrala dyspozycyjna nad całym rybołówstwem, od Górek Wschodnich po Świnoujście. Na mapach wiadomo było, gdzie który kuter łowi.
W 1953 r. Dalmor zorganizował drugą
wyprawę statków rybackich na Morze Barentsa. - Co to była za wyprawa, to przechodziło ludzkie pojęcie. Trawlery z amerykańskiego demobilu były parowcami opalanymi węglem Ryby się lodowato. Popłynąć miało
sześć takich statków - zaczyna Borysowicz. - Chętnych jednak nie było. Pracownicy, którzy przeważnie byli ściągani z Trójmiasta, to stare cwaniaki. Zdawali sobie sprawę, co oznacza taki rejs. A ja młody,
głupi zapaleniec zgodziłem się. Przypomniałem jednak zwierzchnikowi, że nie mam prawa pływania.
W jego sprawie dyrektor zadzwonił na Małopolską, poprosił jakiegoś tam pułkownika: "Mam interes...
Słuchaj, mnie to g... obchodzi". Załatwił.
Wypłynęli w końcu listopada. Temperatura na Barentsa nie pod-nosiła się powyżej minus 15 stopni. - Łowiliśmy białą rybę, dorsze, czarniaki itp. Obróbka
odbywała się na pokładzie, patroszenie, odgławianie - wylicza B. Borysowicz.
Portem zaopatrzenia miał być Murmańsk, bo nie starczało im węgla. - Tam potraktowali nas jak intruzów. Dostarczyli zamrożone
kule wołowe, zmarznięte ziemniaki, jakąś mąkę, kaszę. Węgiel, który dostaliśmy, przelatywał przez rusz-1y, po prostu sam miał. Maszyna parowa nie mogła utrzymać mocy. Wyszliśmy z Murmańska jak najszybciej
- opowiada.
Pionier Gryfa
W 1957 r. zlikwidowano Centralny Zarząd Rybołówstwa Morskiego. Wraz z przekazywaniem przez Rosjan terenów portu w Szczecinie, na Łasztowni zaczęła powstawać baza
dla nowej firmy, która wpisała się potem w historię miasta. W tym bowiem roku powołano do życia Przedsiębiorstwo Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich "Gryf". Niemal wszystko trzeba było budować od
podstaw - chłodnie na Dębogórskiej i Bułgarskim, magazyny. Odbudowano Dom Rybaka, aby ludzie mieli gdzie mieszkać.
I tak Bogusław Borysowicz związał się z tym armatorem. Brał udział w organizowaniu
przedsiębiorstwa. Potem pływał na jego trawlerach w charakterze starszego inspektora połowów, kierownika floty. Przez cały czas skrupulatnie notował najważniejsze wydarzenia. Opisywał je w licznych
książkach. Aktywnie działał zawodowo i społecznie.
W barwach "Gryfa" ostatni rejs odbył w 1992 r. Dziesięć lat potem przedsiębiorstwo upadło, ale dzięki niemu przetrwała historia i dokumentacja
fotograficzna z dni chwały firmy.