W Szczecinie od ponad pięciu lat działa armator, o którym mało kto słyszał. Z każdym rokiem kompania ta rośnie w siłę i
staje się żeglugową wizytówką miasta, idąc w ślady PŻM i Euroafriki. Łatwo jej młodym właścicielom nie było: - Na pewno się baliśmy, ale nie mieliśmy wyboru, bo trochę byliśmy pod ścianą - mówi Arkadiusz
Wójcik, prezes spółki armatorskiej Unibaltic.
Trudno uwierzyć w jego słowa, gdy patrzy się na remont siedziby firmy przy ul. Tama Pomorzańska w Szczecinie - wieje światowym blichtrem. A jednak,
łatwo nie było.
Wraz z biznesowym partnerem Czesławem Kowalakiem skończyli Wyższą Szkołę Morską w Szczecinie. - Krótko po szkole rozpoczęliśmy kariery na morzu, jako marynarze, a potem oficerowie.
Ja doszedłem do wniosku, że pływanie jest nie dla mnie. Założyłem rodzinę - wspomina Wójcik. - Potem były krótkie epizody w firmach shippingowych i w końcu trafiłem do PŻM, gdzie pracował już Czesiek. To
był 1996 rok. Poznaliśmy się w dziale operacyjnym armatora, ale z widzenia znaliśmy się z uczelni.
Na dnie kryzysu
Nadszedł 1999 rok i dno kryzysu żeglugowego na świecie. Stawki za
przewozy ładunków były rekordowo niskie, kompanie żeglugowe przeżywały wielkie kłopoty.
- PŻM znalazła się w dość dużych tarapatach, pojawiły się zaległości w wypłatach. Jako jedyny żywiciel musiałem
szukać innego zatrudnienia - kontynuuje.
Dostał propozycję w Porty Żegluga. To była spółka armatorska w stoczniowym holdingu. Ówczesny zarząd Stoczni Szczecińskiej Porta Holding SA zbudował grupę firm,
które miały się zajmować importem, składowaniem i dystrybucją paliw. Do tego były też potrzebne zbiornikowce.
- Byłem tam odpowiedzialny za stworzenie logistyki dla tego przedsięwzięcia, wspólnie z
prezesem Mirosławem Wiaterem, który także odszedł z PŻM i mnie ściągnął. Po roku dołączył do nas Czesiek - kontynuuje Wójcik.
Firma się rozrastała i wyglądało na to, że to dobry pomysł. Jednak kłopoty
Stoczni Szczecińskiej i nagła zapaść całego holdingu w 2002 r. doprowadziły do reakcji łańcuchowej i upadku Porty Żegluga.
- Zostaliśmy bez pracy, bez wynagrodzeń. Wtedy i Czesiek miał już rodzinę.
Musieliśmy wziąć sprawy we własne ręce. Oczywiście, że było ryzyko. Natomiast lata doświadczeń i kontakty z firmami czarterującymi (wynajmującymi - red.) statki, gestorami (właścicielami - red.) ładunków,
wtedy jeszcze tylko zagranicznymi, pozwoliły nam zacząć - opowiada prezes.
Weksle albo przyszłość
Znaleźli armatora, który miał odpowiednie statki. Wyczarterowali je w bareboat, czyli bez
załóg i obsługi technicznej. - Praktycznie we dwójkę, mając do pomocy pracownicę, stworzyliśmy tę firmę - podkreśla Wójcik.
Skąd mieli wielkie pieniądze na jednostki? - Nie trzeba ich było. Za czarter
nie płaci się z góry. To przecież nie jest kupno statków, które wiąże się z horrendalnymi kwotami - tłumaczy Wójcik.
- W skali dużego armatora czartery rzeczywiście mogą oznaczać wielkie pieniądze.
Natomiast nasze pierwsze dwa statki, które wynajęliśmy, były małe: 1000 i 2500 dwt. - dodaje Czesław Kowalak. - Zaufały nam również trochę załogi, bo one też stanęły przed widmem utraty pracy w Porcie
Żegluga.
Obaj udziałowcy Unibaltiku przyznają jednak, że gdyby dla jednostek nie udało się załatwić ładunków i stałyby np. z miesiąc bez zatrudnienia, to jako raczkujący armator nie podołaliby.
Odskocznią była głównie współpraca z firmą OW Bunker z Danii, która zaopatruje frachtowce w paliwo, a z którą kooperowali wcześniej w ramach Porty Żegluga. - Praktycznie dawała nam ona 90 proc.
zatrudnienia - wspomina Wójcik.
Czesław Kowalak przyznaje jednak, że choć w czartery weszli bez większych kłopotów, to mieli problemy z płynnością finansową. Statki co jakiś czas muszą uzyskiwać
papiery dopuszczające do żeglugi. Odbywa się to w czasie remontów klasowych. Pierwszy, w Stoczni Pomerania, zamknął się kwotą 200 tys. zł, z czego potrzebowali gwarancji bankowej na 75 tys. To były dwa
tygodnie nerwówki.
- Poręczyliśmy własnymi wekslami, a praktycznie własnymi majątkami, które wielkie nie były, więc w razie niepowodzenia moglibyśmy zostać bez niczego. Nie mieliśmy innej możliwości -
wspomina Wójcik.
Na szczęście w 2003 r. stawki za przewozy i wskaźniki zaczęły piąć się w górę. Rynek czekała wielka hossa.
W niszy z nawozami
W końcu 2003 roku kupili pierwszy
własny statek od OW Bunker, staruszka "Amonith". 50 procent ceny mogli wyłożyć z oszczędności. Ale ponieważ bank nie chciał im skredytować drugiej połowy, dostali ją w kredycie kupieckim od firmy
duńskiej. - Oni nam tę jednostkę sprzedali, a potem wzięli z powrotem w czarter. Dla nas było to dobre, bo z jednej strony mogliśmy kupić jednostkę, z drugiej mieliśmy gwarantowane zatrudnienie przez rok.
Za pieniądze, które były dla Duńczyków atrakcyjne, mogliśmy wykonać przewozy profesjonalnie, ale dużo taniej niż oni sami - tłumaczy mechanizm Wójcik.
Już wtedy zaczęli mieć coraz więcej klientów.
Wstrzelili się bowiem w niszę, w którą... dość łatwo było wejść. Ich nie najnowsze jednostki najłatwiej znajdowały ładunki z rynku nawozów sztucznych. Stawki przewozowe za ten towar były dużo niższe, jak
za paliwa i chemikalia, więc bardzo drogie zbiornikowce innych armatorów niechętnie go zabierają. W tej niszy od samego początku współpracowali z Zakładami Azotowymi w Puławach.
Kupili kolejny
chemikaliowiec - "Azuryth", na który bank już chętniej pożyczył. Odkupili też dwa dotąd dzierżawione zbiornikowce i rozpoczęli program odnowy tonażu; sprzedawali starszy, kupowali nowszy frachtowiec.
Dziś mają pięć niewielkich chemikaliowców i jeden masowiec.
Z początku pływali pod polską banderą, ale cały czas był problem z pozyskaniem marynarzy, którzy chcieliby pływać w narodowych barwach, bo
dostawali relatywnie mniej pieniędzy, chociaż firmę kosztowało to tyle samo, co pod tanią flagą, bo trzeba było płacić świadczenia socjalne, ZUS.
Banderę zmienili z konieczności: - W 2004 roku
dostaliśmy propozycję zatrudnienia jednego z naszych zbiornikowców na Morzu Barentsa. To był roczny czarter w charakterze bunkierki, która miała zaopatrywać w paliwo statki rybackie. Ale tam lokalne
przepisy pozwalają wykonywać taką działalność pod banderą rosyjską lub norweską. Zdecydowaliśmy się na tę drugą. Barwy i administracja norweska okazały "się łatwe i przyjemne", w efekcie przez dłuższy
czas pływały pod nimi pozostałe jednostki - wyjaśnia prezes kompanii.
Apetyt na małą wielką flotę
W zeszłym roku Unibaltic sfinalizował zakup dwóch kolejnych statków - pierwszego masowca
o nazwie "Thurkus" i zbiornikowca "Amethyst". Oba pływają pod polską banderą. Jak powiadają właściciele szczecińskiej spółki, chcą być gotowi, gdy wejdą kolejne ustawy, które zachęcą armatorów do
biało-czerwonej flagi.
Jednostki nie narzekają na brak pracy. Mogą wozić wszystko oprócz kwasu solnego. Pływają głównie po morzach Bałtyckim i Północnym. Ale zdarza się też zapuścić na Morze
Śródziemne. - Nasze chemikaliowce są bardzo elastyczne, podwójnokadłubowe ze zbiornikami ze stali nierdzewnej. Mogą przewozić całą tablicę Mendelejewa - powiadają.
Plany mają jasno sprecyzowane: -
Chcemy iść do przodu. Od początku udaje się nam kupować jeden statek rocznie i ten trend chcemy utrzymać, pozostając w niszy chemikaliowców. Oprócz tego weszliśmy w przewozy ładunków suchych. Obecnie w
naszej flocie pływa 120 osób. Planujemy do 2015 roku mieć co najmniej 10 statków, nie starszych jednak niż 10 lat. Planujemy też, iż zostaniemy na rynku jednostek mniejszych, do 7-8 tysięcy dwt, czyli
tzw. coasterów - mówi Wójcik.
- Rynek chemiczny jest bardzo stabilny - dodaje Kowalak. - Nie waha się aż tak jak w przypadku masowców, gdzie trzy lata temu indeksy wystrzeliły do góry i utrzymują
się wysoko. W przypadku chemikaliowców jest spłaszczony, zmienia się o 20-25 procent w górę lub w dół. Ale przez to jest stabilny i można minimalizować ryzyka.
W tym roku nieśmiały Unibaltic świętować
będzie piąte urodziny, więc postanowił się wreszcie pokazać. Może kiedyś stanie się polskim Odfjellem?