Alojzy Szablewski to dzisiaj emeryt poza wszelkimi partiami i stowarzyszeniami, a więc postać politycznie
niegroźna. Przed laty stoczniowiec i pierwszy przewodniczący komisji zakładowej "Solidarności" w Stoczni Gdańskiej, a więc dla podtrzymywania solidarnościowej mitologii postać przydatna. Jako
niegroźny i przydatny na wiecu poparcia dla Jarosława Kaczyńskiego w Stoczni Gdańskiej w październiku 2006 r. został więc postawiony koło prezesa i premiera w jednym. Z racji tego postawienia Alojzy
Szablewski napisał kilka tygodni temu do premiera Jarosława Kaczyńskiego list, w którym alarmuje go, że w stoczni źle się dzieje, zakładem rządzą ludzie niekompetentni (prezes stoczni Andrzej Jaworski), a
fachowców się odsuwa (dyrektor ds. technicznych Jerzy Czarnecki).
Emeryt Szablewski okazał się skuteczny, ale odwrotnie niż tego chciał. Wobec Czarneckiego, który w stoczni przetrwał grudzień 70,
sierpień 80, grudzień 81, czerwiec 89 rozpoczęto procedurę zwalniania z posady. W obronie Czarneckiego, jak niegdyś w obronie Walentynowicz, zaprotestowała załoga. Zwolnienie cofnięto.
Kosztowny kontrakt
W Stoczni Gdańskiej budowany jest statek dla niemieckiego armatora. Kontenerowiec 2700 TEU o numerze 6686/1 i wdzięcznej nazwie Penelope. To miał być pierwszy w pełni
wyposażony statek wyprodukowany w Stoczni Gdańskiej, po tym jak Kaczyński, zgodnie z obietnicą, "odzyskał" ją dla związkowców z "Solidarności", a szef stoczniowej "S" został przewodniczącym
rady nadzorczej zakładu.
Czarnecki na polecenie prezesa stoczni Andrzeja Jaworskiego dokonał ekonomicznej analizy kontraktu. Co ciekawe, zarząd stoczni polecił przeprowadzenie tej analizy po 6
miesiącach od podpisania kontraktu, a nie przed jego podpisaniem. Z analiz Czarneckiemu wyszło, że stocznia może ponieść olbrzymie straty. Gdy liczył kilka miesięcy temu - wydawało się, że będzie to ok.
12 mln zł. Dzisiaj mówi się o 15, a nawet 20 mln zł. Straty te mają wynikać z dwóch aneksów do kontraktu mówiących szczegółowo o finansowaniu zakupów materiałów. Stocznia wzięła je całkowicie na siebie.
Kontrakt opiewa na 40 mln euro, podczas gdy same materiały mają kosztować ok. 30 mln euro plus ok. 15 mln euro robocizna. Do tego dochodzą koszty dokumentacji, finansowanie zakupów, ubezpieczenie itp.
Statek ma być zbudowany do 15 listopada. Już dzisiaj wiadomo, że to niemożliwe. Oprócz strat wynikających z zapisów w kontrakcie stocznia będzie musiała ponieść straty wynikające z odsetek karnych za
nieterminowe wykonanie budowy (wchodzą po miesięcznej karencji).
W maju tego roku, już po zapoznaniu się z analizą ekonomiczną kontraktu, prezes Jaworski mówił dla "Gazety Wyborczej": kontrakt z
Niemcami jest po prostu rewelacyjny. Po sporządzeniu analizy dyrektor ds. technicznych inż. Jerzy Czarnecki przestał więc być dyrektorem. Choć w robocie go jeszcze łaskawie zostawili. List Alojzego
Szablewskiego z prośbą do Kaczora o interwencję mógł stać się dla Czarneckiego ostatnim gwoździem do trumny.
Gwiazdy biznesu
Kontrakt z niemieckim armatorem podpisało dwóch ludzi -
Andrzej Buczkowski i Roman Kraiński. Buczkowski był wcześniej wiceprezesem Stoczni Gdynia. W momencie zatrudniania go w Stoczni Gdańsk miał dwie sprawy - jedną w sądzie, drugą w prokuraturze. Ta w sądzie
była o to, że wspólnie z ówczesnym prezesem Stoczni Gdynia Januszem Szlantą i drugim członkiem zarządu poręczał pod koniec lat 90. - w imieniu stoczni - bankowe kredyty dla własnej spółki. Pieniądze od
banków przeznaczali na zakup akcji Stoczni Gdynia. Nie oddali ich, a banki zapukały do poręczyciela, czyli do stoczni.
Sprawa w prokuraturze dotyczyła pobierania cichych prowizji od niemieckich firm,
które zlecały Stoczni Gdynia budowę statków. Pieniądze od Niemców miały trafiać na jego konto w Szwajcarii. Prokuratura uznała, że na prowizjach stocznia straciła ok. 5 mln zł. Gdy Buczkowski został
powołany na dyrektora Stoczni Gdańskiej, śledztwo prokuratury zostało umorzone. Stocznia Gdynia złożyła odwołanie od tej decyzji. Buczkowski jest nadal w stoczniowej kolebce.
Roman Kraiński, zanim
zrobili go członkiem stoczniowego zarządu, prowadził na terenie stoczni spółkę Marine Metal. Ale spółka padła. Praca w zarządzie spadła mu jak z nieba. Kraińskiego już w stoczni nie ma. Odszedł po
cichutku. Został wiceprezesem Centrum Szkolenia Energetyków, spółki-córki Koncernu Energetycznego Energa, w której prezesem rady nadzorczej jest Andrzej Jaworski, prezes stoczni.
Wroga
Bruksela
Po gazetach i telewizjach prezes Jaworski cały czas rozpuszcza pogłoski, że stocznię kupi ukraiński Donbas albo włoska firma FVH. Trudno dać wiarę tym zapewnieniom. Tym bardziej że 12
sierpnia tego roku na nadzwyczajnym walnym zgromadzeniu akcjonariuszy stoczni prezes Agencji Rozwoju Przemysłu Paweł Brzezicki zadeklarował, że kierowana przez niego agencja za 400 mln zł kupi akcje
kolebki. Agencja jest w 100 procentach państwowa. Oznaczałoby to całkowitą powtórną nacjonalizację stoczni. To dobry pomysł.
Drugim krokiem powinno być przekazanie Stoczni Gdańskiej Ministerstwu
Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które urządziłoby na jej terenach muzeum techniki albo muzeum nieudacznictwa, albo muzeum przegranych idei. Tyle że kupienie stoczni przez państwo jest nierealne, bo
przepisy Unii Europejskiej zabraniają finansowania stoczni przez państwo.
Jeszcze kilka tygodni wcześniej inż. Czarnecki wybierał się z kolegami związkowcami do Brukseli, by 31 sierpnia protestować
przeciwko temu, że Unia Europejska rozwala nam najważniejszy zakład pracy w Polsce, kolebkę, symbol.
Czy pojedzie?