Pięciokrotnie zmieniał banderę, by ostatecznie lec na dnie. Jednak w kilka lat za sprawą grupki pasjonatów odrodził się
niczym Feniks z popiołów. Dziś "Kuna" wzbudza zachwyt swymi nitowanymi burtami nie z tej epoki. Jest najstarszym na świecie, a do tego pływającym lodołamaczem.
Powstał w 1884 roku w stoczni
Danziger Shiffswerft & Kesselschmiede Feliks Devrient w Gdańsku. Armatorem była pruska administracja wodno-żeglugowa rzeki Wisły. Jak czytamy w informacji, jednostka otrzymała imię "Ferse"
(niemiecka nazwa rzeki Wierzyca - dopływu Wisły). Podczas II wojny światowej zmieniono mu nazwę na "Marder" ("Kuna").
Statek do wszystkiego
- Lodołamacz jest ewenementem pod
każdym względem - tłumaczy obecny kapitan jednostki Jerzy Hopfer. Był szybki i jak podaje literatura z 1900 roku, miał służyć do trzech celów. Po pierwsze - miał być lodołamaczem pomocniczym, czyli
liniowym - takim, który płynie za jednostkami czołowymi i rozdrabnia przełamane przez nie tafle kry. A ponieważ w tamtych czasach lodołamanie trwało 24 godziny na dobę, trzeba było więc dowozić do tych
parowców węgiel. Jednostka pełniła również rolę holownika barek z tym paliwem. Po trzecie, w okresach między akcjami lodowymi statek był jednostką inspekcyjną.
Do roku 1920 statek nosił banderę
Królestwa Prus. Potem przekazano go wraz z całą flotyllą lodołamaczy Senatowi Wolnego Miasta Gdańska, gdzie pływał do 1939 r. Potem oczywiście, aż do 1945 r., nosił banderę III Rzeszy.
"Koniec wojny
zastał go w Hamburgu, dokąd przywiózł morzem uchodźców z Gdańska. Przejęty przez brytyjskie władze okupacyjne, wcielony do Royal Navy, pływał przez dwa lata pod banderą brytyjską. 27 maja 1947 r.
przekazany został Polskiej Misji Morskiej, przeholowany do Gdańska, a po remoncie w roku 1948 ponownie rozpoczął służbę na dolnej Wiśle, tym razem pod banderą polską" - czytamy w ulotce informacyjnej.
Trafiła "Kuna" na swoich
Niestety, nitowany lodołamacz został wycofany ze służby w 1965 r. Czas zrobił swoje. Zniknęły wyposażenie i nadbudówki, a spustoszony kadłub czekał tylko, aż
przyjdą i potną go na złom. Ale opatrzność czuwała i pod koniec lat 70. przeholowano go do... Gorzowa Wielkopolskiego. Miał tu być pontonem cumowniczym, lecz już w 1981 r. zatonął w stoczniowym basenie i
przeleżał tak prawie 20 lat.
I tu zaczyna się nowy rozdział: Wrak zuważyli właściwi ludzie. - On nie był zatopiony kilkadziesiąt metrów pod wodą. Po prostu leżał sobie na skarpie brzegowej i okresowo
był prawie całkowicie zalewany - opowiada jeden z wybawców tego, co pozostało po lodołamaczu. - Wszyscy mniej więcej wiedzieli, że to był lodołamacz "Kuna", ale dokładnej jego historii nikt nie znał -
wspomina kpt. Jerzy Hopfer.
Wokół wraku kręcili się różni ludzie. Chcieli go kupić i zalegalizować. - Dlatego przez wiele lat pełniłem rolę psa ogrodnika, mając cichą nadzieję, że zdarzy się cud -
dodaje kapitan.
I się zdarzył. W 1998 r. dyrektor Muzeum Regionalnego w Gorzowie Zdzisław Linkowski przy pomocy strażaków odpompował ze statku wodę. A ponieważ kadłub był szczelny, wrak znów uzyskał
pływalność.
Albo żegluga, albo żyletki
Ówczesny dyrektor chciał postawić kadłub na lądzie w takim stanie, w jakim się zachował - jako muzeum techniki. - Dla mnie jako żeglugowca statek
albo powinien pływać, albo powinien być pocięty na żyletki. Odradzałem więc ten pomysł, w efekcie kadłub jeszcze dwa lat "bujał się" na wodzie - opowiada nasz bohater.
W końcu zrodziła się idea
odtworzenia lodołamacza. Ale jak to zrobić? Nie było dokumentacji, nawet nie wiedzieli, jak on kiedyś wyglądał. Powstało jednak Stowarzyszenie Wodniaków Gorzowskich "Kuna"
- Znalazł się też
historyk z Berlina Horst Hein, który w muzeum w Lauenburgu znalazł książkę z 1900 roku o lodołamaczach i lodołamaniu w Rzeszy Niemieckiej. O pierwszych lodołamaczach wiślanych pisał w niej ówczesny
dyrektor administracji wodno-budowlanej rzeki Wisły - opowiada kapitan. Z tego wydawnictwa berlińczyk skopiował plany jednostki.
Wkrótce pasjonaci wyciągnęli wrak na pochylnię, opiaskowali, wymalowali
na czarno jak dawniej - i w 2001 r. pokazali mieszkańcom Gorzowa.
"Masz tu z emerytury"
- W rok później - podczas mojej bytności w Berlinie - Horst Hein powiedział: "Jurek, masz tu
cztery tysiące marek, które zaoszczędziłem z emerytury; pokryj statek pokładem, bo nie mogę myśleć o tym, że do środka leci jeszcze woda".
I zrobili pokład, potem nadbudówkę i nawiewniki. W 2003 r. w
sterówce pojawiła się stolarka. Niestety, z powodu niskiego stanu wody na rzece nastąpiła przerwa w odnowie. Kolejny i ostatni raz wciągnęli "Kunę" na pochylnię w grudniu 2004 r. Ponieważ silnik
planowali lekko przesunąć w stosunku do pierwotnego położenia, musieli wykonać nowe fundamenty. Ich spawanie okazało się piekielnie trudne, bo konstrukcja kadłuba była nitowana, więc z natury żadnych
spawań nie lubi.
- A właściwie nie wiedzieliśmy nawet, czy ta stal jest spawalna. Zauważyliśmy jednak, że w czasie tych ponad 123 lat kadłub był w paru miejscach spawany - opowiada kapitan.
Slalom grzebieniem
Zastosowali spawanie grzebieniowe, którym omija się nity. Ale żeby dawny parowiec, a dziś motorowiec, mógł pływać, musieli mu załatwić papiery dopuszczające do żeglugi. I tu
zaczęły się schody. Tym większe, bo statek miał właśnie pływać, a nie tylko stać przy nabrzeżu jak statek muzeum "Sołdek". To gorzowskie muzeum miało być mobilne. Nic więc dziwnego, iż przygotowywanie
dokumentacji trwało dwa lata.
- Polski Rejestr Statków musiał się wypowiedzieć, czy w ogóle przyjmie do klasy tę jednostkę. Okazało się, że lodołamacze wiślane nigdy nie miały klasy PRS. Ostatecznie
"Kunę" zaakceptowano do klasy jednostek nie budowanych pod nadzorem PRS. Lodołamacz zeszedł na wodę w kwietniu 2005 r - z gotową maszynownią, wałem i śrubą. Po raz pierwszy uruchomili silnik pozyskany
ze złomowanej barki - po latach lodołamacz znów ruszył.
Duchem sprawczym tego odrodzenia był Jerzy Hopfer, który przez ponad 41 lat pracował w żegludze śródlądowej. Robił w niej prawie wszystko: był
kapitanem statku, kierownikiem portu, inspektorem nadzoru nad żeglugą, a przez ostatnie 25 lat kierownikiem nadzoru wodnego w Gorzowie; na blisko 100 kilometrach Warty od Kostrzyna w górę rzeki.
- Od
zeszłego roku jestem na emeryturze, ale na prośbę szefa nadal pracuję, bo znam się na sprawach lodołamania - powiada ten prawnik specjalizujący się w prawie żeglugowym i ekonomista transportu wodnego.
Swoją pasją zaraził innych, dla wiekowego lodołamacza powołali Stowarzyszenie Wodniaków Gorzowskich "Kuna". A gdy lodołamacz stał się faktem, funkcje pokładowe pełnili na nim członkowie
stowarzyszenia.
Pora na edukację
- W tym roku rozpoczynamy edukację. W porozumieniu z Technikum Żeglugi Śródlądowej z Nakła wzięliśmy praktykantów. Dwóch odbyło już ze mną rejs do Berlina
i przyprowadzili stamtąd zlot wodniaków Berlin-Santok. Kolejnych dwóch uczniów wypożyczyłem na rejs do Szczecina. Obawiam się, że w przyszłym roku będzie na "Kunę" kolejka, bo wszyscy chcą na niej
odbywać praktyki, bo "Kuna" jest ciekawym statkiem do nauki żeglugi. - Uprawiamy na niej nawigację na stary sposób, bez tych wszystkich sterów dziobowych. Do tego statek jest czuły na wiatr. Tak więc
adepci mogą się nauczyć zasad manewrowania.
Stary lodołamacz ma swoją magię. Był okres, gdy jego kapitan przespał w domu tylko jedną noc, bo na "Kunie" dobrze się śpi.
- Jestem szczęśliwy, bo
żegluga jest moim hobby i zawodem - podsumował kapitan podczas postoju na szczecińskich Dniach Morza.