Pilot to człowiek, który ma dopłynąć do frachtowca, wejść na jego pokład i wydając komendy za pośrednictwem kapitana
bezpiecznie wprowadzić lub wyprowadzić statek z portu. Życie pokazuje, że najniebezpieczniejszą dla zdrowia pilota czynnością jest wejście na jednostkę lub jej opuszczenie.
Tego dnia do Szczecina
wpływa duński rorowiec, który przywiózł z Iraku sprzęt wojskowy i elementy kontenerowego szpitala. Zabierze uzbrojenie dla naszych żołnierzy w Afganistanie. Za sterem szybkiej łodzi - takiej jakie mają na
morzu komandosi - siada kpt. ż.w. Maciej Łempicki, który na morzu spędził już 40 lat, prezes spółki Szczecin-Pilot. Trzeba podwieźć pilota do frachtowca, który po pokonaniu toru na Zatoce Pomorskiej i
Zalewie Szczecińskim czeka za Mańkowem. Trwa to chwilę, bo łódka może rozwijać do 70 km na godzinę.
Po drodze kapitan pokazuje piękną stację, którą w 2005 r. piloci wybudowali za swoje pieniądze.
Musieli znaleźć własne miejsce, bo za PRL-u byli kątem w kapitanacie portu. To były czasy siermiężne, także dla polskiego pilotażu. - W latach 80. byliśmy nędzarzami, nic nie było. Po przemianach w 1989
roku założyliśmy spółkę Szczecin-Pilot i zaczęliśmy od zera. Łatwo nie było, rozpoczęliśmy od wyposażenia w niezbędne środki do transportu morskiego. Dzisiaj mamy 5 jednostek, ale w niedalekiej
przyszłości potrzebny będzie nowy kuter pilotowy dla Świnoujścia - opowiada kpt. Łempicki.
Łącznie w Szczecinie i Świnoujściu pracuje 80 osób, w tym 48 pilotów morskich i 20 osób stanowiących
załogi kutrów pilotowych.
Wypadki przy pracy
Kiedyś ich nie mieli, a dziś prezes i podwożony pilot mają na sobie nowoczesne "indywidualne" kurtki produkcji angielskiej. Jest w
nich wszystko, co w razie czego ma ratować życie - odblaski, wzmocniony kołnierz, który chroni szyjny odcinek kręgosłupa, gdyby człowiek uderzył o burtę. W razie czego ubiór utrzymuje głowę nad
powierzchnią wody. Kurtka posiada liczne wzmocnienia i jest przystosowana do natychmiastowego podczepienia do linki z helikoptera. Jest w niej również pas ratunkowy i butla, która automatycznie pompuje
powietrze.
- Pewne jest, że jak w czymś takim pilot spadnie do wody, to przynajmniej nie utonie - mówi Łempicki. - Na szczęście u nas nie było takich wypadków.
W Szczecinie i Świnoujściu nie
było, ale w Trójmieście w ostatnich latach zdarzały się często, nawet śmiertelne.
W grudniu 2002 r. Izba Morska w Gdyni umorzyła postępowanie w sprawie zdarzenia na statku "Optima" tylko
dlatego, że po wypadku pilot był krótko niezdolny do pracy. Nie zakwalifikowano więc tej sytuacji jako wypadku morskiego. Mężczyzna sam się do niego przyczynił decydując się na wejście bez kamizelki na
trap, którego zamocowania były niezgodne z przepisami.
W lutym 2005 r. na redzie w Gdyni podczas wchodzenia na pokład statku "Komet III" pilot spadł ze sztormtrapu, czyli drabinki sznurowej z
drewnianymi szczeblami spuszczonej wzdłuż kadłuba statku. Przyczyny? Utrata równowagi, a w efekcie upadek na pilotówkę i złamanie miednicy. Działo się to co prawda przy dobrej widoczności, ale przy
wietrze 7-8 stopni w skali Beauforta. Nienależycie przygotowano wtedy przejście i zaniedbano asekurację ze strony załogi obsługiwanej jednostki.
W lutym tego roku do frachtowca "Wilson Hummer"
przypłynął stoczniowy holownik z 54-letnim pilotem. Podczas wchodzenia na pokład mężczyzna wpadł do wody. Wyciągnięto go po 10 minutach, ale mimo reanimacji zmarł.
U nas takich dramatów nie było,
ale przez pilota na rauszu jeden z frachtowców wpłynął na niewielką mieliznę. - Za błąd kara wynosi 20-krotność opłaty pilotowej. Ale jeżeli pilot będzie pijany, to trzeba płacić równowartość do wysokości
całkowitej straty, jaką poniesie armator. Tamten człowiek sam zrezygnował z zawodu - podkreśla kpt. Łempicki. - Odpowiedzialność jest ogromna i nie stać nas na tolerowanie takich nałogów.
To nie
przelewki
Do płynącego rorowca dociera nasza szybka łódź. Fali nie ma, bo to tylko zalew - ale i tak kołysze. Operacja podpłynięcia i trzymanie przez jakiś czas kursu burta w burtę jest zawsze
ryzykowne. Po sztormtrapie wchodzi zmiennik pierwszego pilota - kpt. Janusza Majewskiego, który prowadził statek z redy Szczecina-Świnoujścia. Jego zmiennik doprowadzi rorowiec do Nabrzeża Czeskiego.
Majewski pilotował "duńczyka" jakieś cztery godziny - w sumie około 50 mil. - Wbrew pozorom, tor wodny to nie bułka z masłem - powiada. - Np. w rejonie jednej z bram torowych trzeba uważać, aby nie
zboczyć w miejsce, gdzie są płycizny.
- Facet wykonujący taki zawód ma zawsze podwyższony poziom adrenaliny. Bo szerokość toru wodnego to zaledwie kilkadziesiąt metrów, a przecież duży statek to aż
około 30 metrów szerokości i ponad 200 długości - mówi prezes Łempicki.
- Jak na ironię, doświadczenie w pilotażu to wiek. Doświadczeni piloci przechodzą więc każdego roku badania lekarskie. Z
pięćdziesiątka czy sześćdziesiątką na karku nierzadko trzeba po drabince pokonać 3-4 piętra - kończy szef pilotów.