O tej tragedii bardziej pamięta się w Trójmieście. Przed dziesięciu laty - 8 lutego 1997 roku - na dno poszedł masowiec
"Leros Strength", zabierając ze sobą 20 polskich marynarzy, głównie mieszkańców wschodniego wybrzeża Polski. Spoczywają na głębokości 245 metrów.
Do tragedii doszło u wybrzeży Norwegii, ok. 30
mil morskich od Stayanger. Cypryjski statek o nośności 22 tys. ton płynął z Murmańska do Polski w sztormie, którego fale osiągały 6 metrów wysokości. Ok. 7.50 czasu polskiego kapitan Eugeniusz Arciszewski
wezwał pomoc przez radio.
Zniknął z radaru
"Norweska stacja ratownicza otrzymała ostatni sygnał z masowca o g. 7.50. Kapitan wzywał pomocy i podawał swoją pozycję na 20 km na zachód od
portu Stayanger. Powiedział, że statek nabiera wody i traci nad nim kontrolę" - relacjonował ostatnie chwile masowca angielskojęzyczny "The Varsaw Voice".
"Stacja ratownicza zapytała o więcej
danych, ale nie otrzymała już odpowiedzi ani sygnału May Day. "Leros Strength" zniknął z ekranu radaru ok. g. 8. Pomiędzy godz. 7 a 8 skala Beauforta oszalała".
Pierwsza norweska jednostka
ratownicza przybyła na miejsce 50 minut później. Helikoptery i inne statki znalazły jedynie dwie puste tratwy ratunkowe i kamizelki ratunkowe unoszące się na powierzchni. Kamery termowizyjne nie wykryły
nikogo. Operacja ratunkowa zakończyła się w południe następnego dnia. Ratownicy uznali, że jest mało prawdopodobne, aby ktokolwiek w tak zimnych północnych wodach przeżył dłuższy czas.
Łatanie
dziur
21-letni masowiec płynął do Polski z Murmańska. W ładowniach miał apatyty - surowiec do produkcji nawozów sztucznych. Statek zarejestrowany na Cyprze - należał do greckiego armatora. W 1996
r. portowi kontrolerzy w Rotterdamie wykryli na nim 11 usterek technicznych. Kpt. Marek Błuś, ekspert od bezpieczeństwa na morzu, w kwartalniku "Morza, Statki i Okręty" tak to opisał: "Trudno to
pojąć, ale w miesiąc po remoncie klasowym w Curacao, pod zaostrzonym nadzorem towarzystwa klasyfikacyjnego RINA, i po rejsie przez spokojny latem Atlantyk, statek został zatrzymany w Rotterdamie i
zmuszony do licznych napraw". Wymieniono aż 150 elementów konstrukcji pokryw łukowych ładowni. Spawacze stwierdzili też 576 nakładek nad "podziurawionymi powierzchniami". Wymieniano też elementy
konstrukcji zbiorników.
W maju tego samego roku American Bureau of Shipping umieściło frachtowiec na czarnej liście, bo nie przeszedł badań technicznych. Dzień po katastrofie jego właściciel
przekonywał, że statek był w dobrym stanie.
- Nie mieliśmy możliwości sprawdzenia stanu technicznego statku, ponieważ byliśmy jedynie pośrednikami - powiedział przedstawiciel polskiej agencji, która
rekrutowała marynarzy na "Leros Strength".
Pożegnanie
Po tragedii w norweskim Stayanger odbyła się uroczystość pożegnania 20 zaginionych marynarzy z udziałem Polonii i wielu Norwegów.
- Miasto dla rodzin marynarzy otworzyło drzwi, a Norwegowie swoje serca - powiedział jeden z naszych rodaków. Organizatorami tego symbolicznego pożegnania byli Polacy zrzeszeni w Klubie Polskim Chopin.
W kościele katolickim pw. św. Svihuna odbyła się msza święta. Celebrowało ją kilku księży, m.in. franciszkanin ojciec Franciszek Szajer i protestancki biskup Bjorn Bue. "Niewielka kameralna świątynia
nie mogła pomieścić wszystkich chcących się pomodlić w intencji zaginionych. Kilkaset osób, w tym wielu Norwegów, stało na zewnątrz.
Następnie zgromadzeni udali się na nabrzeże portowe. Przedstawiciele
rodzin wypłynęli korwetą straży przybrzeżnej w wody fiordu Hafs. Na powierzchnię zgodnie z morskim obyczajem rzucono wieńce i kwiaty. Z powodu ograniczeń czasowych, okręt nie mógł popłynąć na miejsce
katastrofy "Leros Strength" odległego od Stavanger o 30 mil morskich" - pisała polonijna gazeta.
Burza na lądzie
Po zatonięciu rozpętała się medialna burza. Popularny w środowisku
shippingowym periodyk "Fairplay" chyba po raz pierwszy w swej historii opublikował na okładce listę ofiar katastrofy - informował w maju 1997 r. miesięcznik "Morze".
Rozgorzała na nowo dyskusja
o bezpieczeństwie ludzi na starych zaniedbanych przez armatorów statkach, pływających pod tanimi banderami. Przytoczono informację od szczęśliwca, który zszedł z "Leros Strength" w Murmańsku i uniknął
strasznego losu. "Opowiadał, że gdy stuknął w zardzewiałą wręgę (element konstrukcji wzmacniający kadłub - red.), młotek wchodził jak w papier".
Marynarze zaginęli, rodziny zostały. Rozpoczęła się
walka o odszkodowania. W lipcu 1999 r. norweski Sąd Najwyższy odrzucił wniosek o odszkodowanie 12 wdów po polskich marynarzach. Wprawdzie armatorem był cypryjski Lambda Sea Shipping, ale rodziny nie
otrzymały od niego odszkodowania i chciały prowadzić sprawę w Norwegii, gdzie -jak uważali ich adwokaci - miały większą szansę na wygranie niż na Cyprze. Jednak sąd pierwszej instancji uznał, że
"katastrofa wydarzyła się poza wodami terytorialnymi Norwegii, dotyczy obywateli polskich, a pozwanym jest armator z Cypru". Podobnego zdania był sąd drugiej instancji. Ostatecznie ze wsparciem IFF-u
wdowy po marynarzach doszły swego w sądach cypryjskich i pozawierano ugody.
Jak na ironię, w rok po katastrofie Marek Błuś, ekspert od bezpieczeństwa na morzu, napisał na łamach kwartalnika "Morza,
Statki i Okręty", że rok, w którym zatonął cypryjski masowiec był najbezpieczniejszym w historii żeglugi. Taki wniosek wysnuł z lektury prasy fachowej. W1997 r. "całkowitej stracie uległy 132 statki o
jednostkowej pojemności brutto wynoszącej co najmniej 100 RT. W wypadkach tych statków zginęło 210 osób". Rejestrami, które poniosły wtedy największe straty były bandery Turcji, Cypru i Panamy.