Kiedy Marta M. wypadła za burtę zachowywała się spokojnie. Nie panikowała. Nie krzyczała. Utrzymywała się na
powierzchni czekając na pomoc. Choć jacht dwukrotnie nawracał, nie udało się jej wydobyć z wody. Zabrakło pół metra.
To jedna z wielu wersji wydarzeń, do których doszło w sobotę, 20 stycznia. Jacht
"Astra" wypłynął z przystani Pogoni w Dąbiu z trzema członkami załogi - Edwardem P., Jackiem T. i Martą M. Wypłynęli na Zalew Szczeciński trzy dni po wichurze stulecia, która przeszła przez północną
Europę. Huragan Cyryl wzburzył wody zalewu. Dodatkowym utrudnieniem w nawigacji były pływające gałęzie i nierzadko spore kłody drewna. Zdaniem żeglarzy, nie były to warunki do żeglowania.
-
Przeprowadziliśmy oględziny jachtu - twierdzi komisarz Andrzej Zakrzewski, dowódca KPP w Policach. - Nie było na nim śladów wypadku, uderzenia, zniszczeń.
Prawdopodobnie Marta M. wyszła na pokład
załatwić swoje potrzeby. Wpadła do wody. Jak twierdzi jeden z członków załogi, próbowali pomóc koleżance. Dwa razy nawracali. Widzieli ją utrzymującą się na powierzchni. Rzucili koło ratunkowe - pół metra
od podniesionej ręki Marty. Zabrakło zaledwie pół metra! Kiedy nawrócili po raz kolejny, kobieta znikła pod wodą.
Policjanci nie rozumieją jednak, dlaczego Edward P. i Jacek T. nikomu nie
powiedzieli o tragedii - ani przez radio, ani przez telefon komórkowy. "Astra" wróciła do Dąbia w niedzielę o godz. 2.30. Jacek T. zgłosił się w szczecińskiej prokuraturze dopiero we wtorek. Dlaczego
tak długo zwlekał? Na razie nie wiadomo. Dowiedzieliśmy się, że przyszedł zgłosić zaginięcie koleżanki, bo "ruszyło go sumienie". Nie wiemy, co zeznał.
- Dla dobra śledztwa nie ujawniamy
szczegółów sprawy - tłumaczy prok. Jolanta Śliwińska z Prokuratury Okręgowej w Szczecinie. - Wciąż ustalamy, co się wydarzyło na jachcie.
Nieoficjalnie wiemy, że Jacek T. zeznał inaczej niż
przesłuchany później Edward P. Może więc, mężczyźni nie zorganizowali akcji ratowniczej. Zbyt późno się zorientowali, że Marta M. wypadła z łodzi? A może nie byli w stanie jej pomóc? Wiele bowiem wskazuje
na to, że wcześniej pili alkohol.
Zaniepokojona nieobecnością przyjaciółki współlokatorka zadzwoniła do Edwarda P. w poniedziałek. Zapytała, dlaczego Marta jeszcze nie przyszła do domu. Mieszkały
razem od półtora roku. Poznały się w pracy. Zaprzyjaźniły. Gdyby Marta miała zamiar nocować gdzie indziej, na pewno by ją o tym poinformowała.
- Powiedział mi, że Marta wysiadła z łodzi w sobotę -
mówi najbliższa przyjaciółka zaginionej. - Miała zejść na ląd w porcie w Stepnicy. Podobno nie chciała nocować na jachcie.
To kolejna niewiadoma. Dlaczego Edward P. skłamał? I kogo chciał
wprowadzić w błąd: Julię - mówiąc jej, że Marta żyje, czy policję opowiadając o wypadku?
Julia znała Edwarda P. Marta pływała z nim bardzo często.
- Można powiedzieć, że regularnie. Od
wakacji prawie co tydzień - przyznaje Julia. - Ale pływała również z innymi. Żeglarstwo było jej pasją.
Zdaniem przyjaciółki, Edward P. podczas poniedziałkowej rozmowy zachowywał się zupełnie
normalnie. Był spokojny. W jego głosie nie wyczuła żadnych emocji. Strachu, przygnębienia.
- Zapytałam, czy się pokłócili. Zaprzeczył - twierdzi dziewczyna.
Julia zadzwoniła więc do Gorzowa
- do matki Marty M. Kiedy się okazało, że rodzina nie ma żadnych wiadomości, następnego dnia zgłosiła na policji zaginięcie Marty, ale policja już prowadzi postępowanie w tej sprawie - kilka godzin
wcześniej wszczęła je na podstawie zeznań Jacka T.
Natychmiast zarządzono poszukiwania.
- I cały czas szukamy - zapewnia komisarz Zakrzewski. - Jesteśmy w kontakcie z Morską Służbą
Poszukiwania i Ratownictwa, rybakami i innymi służbami. Wczoraj przeszukiwaliśmy teren helikopterem. Na razie bez rezultatów.
Policja sprawdziła wszystkie szpitale w Szczecinie, Policach,
Goleniowie, Kamieniu Pomorskim i Świnoujściu. Dopóki nie ma ciała, trzeba się liczyć z tym, że kobieta żyje.
- Sprawdziliśmy na przejściach granicznych, czy gdzieś nie wyjechała - twierdzi Andrzej
Zakrzewski. - Bierzemy pod uwagę wszystko: zabójstwo, samobójstwo, nieszczęśliwy wypadek, ucieczkę...
Jeśli Marta M. utonęła, przy tej temperaturze wody ciało może wypłynąć nawet za miesiąc. Rybacy
twierdzą, że prąd może je wyrzucić w różnych miejscach.
- Nurt w zalewie jest bardzo duży - przekonuje pan Grzegorz. - Może płynąć z jednego miejsca w trzech różnych kierunkach. Jest
nieprzewidywalny.
Trzeba również pamiętać, że z powodu huraganu, w styczniu doszło do tzw. cofki. Poziom wody podniósł się o metr. Teraz woda opada. Nie wiadomo więc, gdzie szukać ciała. Może być
wszędzie.
W ubiegły weekend Julia z przyjaciółmi rozwieszała plakaty w Stepnicy i Czarnocinie. Proszą w nich mieszkańców, by pomogli w poszukiwaniach zaginionej koleżanki. By zgłosili policji, jak
tylko ją odnajdą. Wierzą, że żyje. Dopóki nie ma zwłok, jest nadzieja.
* Nieoficjalnie się dowiedzieliśmy, że wypływając na zalew Edward P. zarejestrował na jachcie trzy osoby. Z tego co
ustaliliśmy, powróciły również trzy. Z tym, że do portu przypłynęło trzech mężczyzn. Kim jest trzeci załogant i jak się dostał na łódź? Podobno policja już wie. Informacji tej jednak nie potwierdza.