Pomimo wciąż trwających poszukiwań, nadal nie znaleziono ciała 28-letniej Marty M., która 20 stycznia wypadła za burtę jachtu
"Astra" w czasie rejsu po Zalewie Szczecińskim. Prokuratura prowadzi postępowanie w tej sprawie.
To niezwykle tajemnicza historia, która poruszyła środowisko żeglarskie Pomorza Zachodniego.
Marta M. nie wróciła z rejsu po Zalewie Szczecińskim. Dwaj pozostali członkowie załogi zgłosili jej zaginięcie dopiero po trzech dniach. Jak się dowiedzieliśmy, kapitan jachtu zaraz po przypłynięciu do
brzegu powiedział koleżance Marty, że dziewczyna wysiadła w porcie w Stepnicy. Kłamał? Po co?
46-letni Edward P. jest znanym szczecińskim żeglarzem. Ma opinię niezwykle doświadczonego szypra.
Obecnie jest podejrzewany o nieudzielenie pomocy kobiecie będącej w położeniu grożącym bezpośrednim niebezpieczeństwem utraty życia. Edward P. twierdzi teraz, że Marta M. wpadła do wody w trakcie
załatwiania swoich potrzeb. 20 stycznia wiatr wiał z siłą 12 stopni w skali Beauforta. Prawdopodobnie nie założyła kapoka.
Gdy dwaj pozostali członkowie załogi zaniepokojeni nieobecnością koleżanki
wyszli na pokład, Marty na łodzi już nie było. Ponoć rzucili koło ratunkowe, ale nie widzieli kobiety w wodzie - temperatura nie przekraczała 3 stopni Celsjusza. Natychmiast zawrócili do brzegu. O dziwo
jednak, nikogo nie zawiadomili o tragedii. Drugi z mężczyzn poszedł na policję dopiero po trzech dniach. Zgłosił zaginięcie koleżanki.
- Obaj świadkowie są już przesłuchani - twierdzi prok. Jacek
Powalski z Prokuratury Okręgowej w Szczecinie. - Rozmawialiśmy już też z członkami rodziny zaginionej i ze wszystkimi, z którymi kontaktowała się tuż przed rejsem. Cały czas trwa akcja poszukiwawcza. Na
razie nie odnaleźliśmy ciała.
Edward P. twierdzi, że nie wezwał pomocy, bo był w szoku. Jeśli potwierdzą się podejrzenia o nieudzieleniu pomocy tonącej koleżance, grozić mu może do 3 lat
więzienia.