W styczniu tego roku w trakcie lotu z Warszawy na pokładzie samolotu zmarł wiceprezes szczecińskiego portu Roman
Pomianowski. Rodzina oraz jej prawnik twierdzą, że mógł przeżyć, gdyby kapitan samolotu i jego załoga m.in. dobrze rozpoznali chorobę, a po wylądowaniu udzielono mężczyźnie właściwej pomocy. Prokuratura
odrzuciła taką wersję wydarzeń i sprawę umorzyła.
Kapitan ż.w. Roman Pomianowski był znaną postacią w Szczecinie oraz w polskiej gospodarce morskiej. Urodził się w 1954 roku. Po ukończeniu Wyższej
Szkoły Morskiej w Szczecinie do 1992 r. pracował w Polskiej Żegludze Morskiej. W roku 2001 był prezesem Polskiej Żeglugi Bałtyckiej, a potem dyrektorem Urzędu Morskiego w Szczecinie. Od roku 2002 był w
Zarządzie Morskich Portów Szczecin i Świnoujście. To on zabiegał o pieniądze na nowe portowe terminale, m.in. na budowę infrastruktury dla bazy kontenerowej oraz Zachodniopomorskiego Centrum
Logistycznego. W połowie lat 90. Pomianowski przez dwie kadencje był prezesem Polskiego Związku Maklerów Okrętowych. Był także konsulem honorowym Republiki Słowacji. W piątek 6 stycznia tego roku jeszcze
przekonywał dziennikarzy o konieczności budowy w Świnoujściu gazoportu. Po konferencji pojechał do Warszawy. Ze stolicy miał wrócić następnego dnia.
Pierwsze wątpliwości
W sobotę 7 stycznia
Szczecin obiegła wiadomość - Pomianowski zmarł na pokładzie samolotu z Warszawy do Goleniowa. Miał zawał. Gazety zapełniły się nekrologami. Jednak do rodziny zaczęły docierać sygnały, że są pewne
niejasności co do przebiegu wydarzeń, do jakich doszło na pokładzie samolotu. Zaczęli badać sprawę na własną rękę. Uzyskali informacje dające podstawę do twierdzenia, że Roman Pomianowski miał szansę
przeżyć ten feralny lot. Ich zdaniem, wiele wskazuje na to, że zmarł, ponieważ załoga samolotu źle rozpoznała chorobę, nie powiadomiła o całym zdarzeniu obsługi portu lotniczego w Goleniowie, zaniechano
wezwania Lotniczego Pogotowia -Ratunkowego, a po wylądowaniu nie udzielono mężczyźnie właściwej pomocy. Pełnomocnik prawny rodziny w marcu złożył do Prokuratury Rejonowej w Goleniowie zawiadomienie o
popełnieniu przestępstwa - narażenia na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia. W maju wszczęto postępowanie - w tej sprawie. Przesłuchano członków załogi samolotu EuroLotu oraz pasażerów, obsługi
naziemnej lotniska w Goleniowie, tamtejszych służb ratowniczych, pracowników pogotowia w Goleniowie. Zbadano dokumentację m.in. operacyjnego planu ratownictwa lotniskowego, programu ochrony lotniska,
łączeń między załogą samolotu a służbami kontroli ruchu, wyniki wewnętrznego postępowania, dokumenty medyczne.
Ustalenia śledztwa
Pomianowski wracał z Warszawy samolotem ATR42 wynajętym od
EuroLotu SA Zajmował miejsce w jego tylnej części. O godzinie 8.21 - na 25 minut przed lądowaniem - samolot zniżył lot. Zaczęły się przygotowania do lądowania. Kapitan włączył sygnał "zapiąć pasy".
Pasażerowie zaczęli chować bagaż. Do lądowania pozostawało 15 minut. W tym czasie szefowa pokładu Katarzyna R. usłyszała dzwonek - wzywał ją jeden z pasażerów. Był to Roman Pomianowski. Według kobiety,
miał drgawki oraz pianę na ustach. Był nieprzytomny, ale wyczuwała tętno. Katarzyna R. stwierdziła, że to atak padaczki i taką informację przekazała kapitanowi, prosząc o wezwanie karetki pogotowia. Po
powrocie do chorego od pasażerki siedzącej rząd przed nim dowiedziała się, że jego drgawki mogą świadczyć o ataku epilepsji. Kobieta twierdziła, że ma wykształcenie medyczne, ale nie praktykuje. W tym
czasie kapitan samolotu (godz. 8.25 i 21 s) zgłosił kontrolerowi ruchu lotniczego na lotnisku w Goleniowie, że ma na pokładzie problem medyczny - atak epilepsji i prosi o jakąś asystę. Miał znajdować się
wtedy nad Chociwlem. Poprosił także o podejście z tzw. prostej - manewr ten pozwala na szybsze podejście do lądowania. Półtorej minuty później kontroler ruchu zawiadomił dyżurnego operacyjnego portu w
Goleniowie, że pasażer ma atak epilepsji. O 8.31 wezwano pogotowie ratunkowe z Goleniowa. Powiadomiono również Lotniczą Straż Pożarną. Kontroler ruchu zawiadomił także Lotnicze Pogotowie Ratunkowe. O 8.32
samolot wylądował. Pod trap podjechali najpierw lotniskowi strażacy. Kiedy jeden z nich wszedł na pokład, dowiedział się od Katarzyny R., że chory miał przed chwilą badane tętno. Strażacy postanowili
jednak sami je zmierzyć. Tętna nie wyczuli. Pomianowskiego wyniesiono z samolotu i rozpoczęto reanimację. O 8.38 jeden ze strażaków powiadomił kontrolera ruchu, że pasażer ma zawał, i poprosił o wezwanie
Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Śmigłowiec wylądował o 8.42. Do akcji przystąpili lekarz i ratownik. Trzy minuty później podjechała karetka i jej załoga włączyła się do pomocy. O 9.16 lekarze podjęli
decyzję o zaprzestaniu akcji reanimacyjnej - u Romana Pomianowskiego nie stwierdzono objawów życia.
Z dokumentacji lekarskiej wynika, że prawdopodobną przyczyną zgonu był zawał mięśnia sercowego.
Rodzina nie zdecydowała się na przeprowadzenie sekcji zwłok.
Prokuratura: nie ma przestępstwa
Zgodnie z prawem lotniczym, w przypadku zagrożenia życia pasażera związanego z jego chorobą załoga
statku powietrznego informuje o rym kapitana. Do niego należy wtedy decyzja, czy zdecyduje się na wcześniejsze lądowanie. Do kapitana należy też ocena, czy potrzebne będzie wezwanie dodatkowej pomocy
lekarskiej na lotnisku docelowym. W takim przypadku stan chorego powinien zostać opisany służbom medycznym na lotnisku tak dokładnie, jak to jest możliwe. Podczas udzielania pomocy przez personel
pokładowy nie może on stawiać rozpoznań i powinien jedynie poprzestać na leczeniu objawów.
Goleniowska prokuratura w sierpniu tego roku umorzyła postępowanie w sprawie śmierci Pomianowskiego. Jej
zdaniem, w tym przypadku nie ma znamion czynu zabronionego, czyli narażenia człowieka na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia. Zebrany materiał wyklucza, by działanie kapitana samolotu i personelu
pokładowego doprowadziło do narażenia Romana Pomianowskiego na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia i by było to działanie celowe. Bo Katarzyna R. udzieliła pierwszej pomocy w takim zakresie, w
jakim potrafiła, oraz w jakim była szkolona. Ponadto znając powagę sytuacji, niezwłocznie przekazała informację kapitanowi. Prokuratura zauważa co prawda, że wbrew wyraźnemu zakazowi zawartemu w
podręczniku personelu pokładowego wskazała rozpoznanie choroby, a nie opisała jej objawów, ale uważa, że działanie takie nie było celowe, a wynikało z okoliczności zdarzenia, jego dynamiczności. Kapitan
podjął decyzję o przyspieszonym lądowaniu oraz zawiadomił właściwe służby obsługi naziemnej. Zdaniem prokuratury, przekazana przez niego wiadomość o stanie zdrowia pacjenta miała znaczenie, gdyż
doprowadziła do zaniechania wezwania Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Niemniej nie przeszkodziła w wezwaniu pogotowia ratunkowego z Goleniowa. Dyżurny operacyjny portu działa w oparciu o przepisy
obowiązujące na terenie portu lotniczego, które dla tego typu przypadków nie przewidywały wysłania Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. A pogotowie takie zostało niezwłocznie wysłane pod znajdujący się na
pasie samolot po otrzymaniu informacji o zatrzymaniu pracy serca.
Adwokat: mamy kilka pytań
Pełnomocnik prawny rodziny Romana Pomianowskiego złożył zażalenie na decyzję prokuratury. Bo -jego
zdaniem - zapadła ona przedwcześnie, kiedy nie wyjaśniono jeszcze wszystkich okoliczności sprawy
- Nasuwa się wiele pytań. Moim zdaniem, źródło wszystkiego, co się stało, jest w samolocie - twierdzi
mecenas Andrzej Preiss, pełnomocnik rodziny.
Jego zdaniem, pierwsza wątpliwość to czas trwania lotu.
- Z jakiego powodu samolot rejsowy, który zgodnie z rozkładem lotu powinien przylecieć do
Goleniowa O godzinie 9.00, był o 8.12 nad Chociwlem? A więc winien lądować około 8.20. Od pilotów wiem, że rutynowy przelot z rejonu Chociwla do Goleniowa trwa osiem minut Moim zdaniem, atak zaczął się
wcześniej, niż wynika to z akt sprawy. I pilot, mówiąc obrazowo, dodał gazu i poleciał do Goleniowa - mówi adwokat Dodaje jednak, że rodzi to kolejne pytanie.
- Dlaczego pilot nie wylądował wcześniej?
- pyta Preiss. - Przecież mając wiedzę o tym, że jest chory na pokładzie, miał po drodze inne lotniska: dwa wojskowe i jedno cywilne w Poznaniu.
Zwraca także uwagę na zeznania świadków. - Nie ustalono
listy pasażerów i nie przesłuchano ich. Prokuratura przesłuchała dwie osoby wybrane na chybił trafił. A przecież jeden z pasażerów w postępowaniu wewnętrznym lotniska zeznał, że objawy ataku u Romana
Pomianowskiego zauważył już o godzinie 8.10. Tę okoliczność prokuratura pominęła - twierdzi mecenas.
Kolejne zarzuty dotyczą kapitana.
-Według jego informacji, atak nastąpił w końcowej fazie
lądowania, kiedy samolot miał już obniżony lot i pomału przygotowywał się do lądowania. Pilot pierwszy raz podał informację o problemie medycznym na pokładzie o 8.25. A samolot wylądował o 8.32. Wynika z
tego, że albo pilot, albo szefowa pokładu nie zawiadomili kapitana niezwłocznie po zauważeniu ataku, albo też kapitan zaniedbał zawiadomienia stacji naziemnych. Mało tego, kapitan nie zweryfikował
informacji o ataku. W dodatku, moim zdaniem, nie wiadomo, kto rozpoznał atak epilepsji - szefowa pokładu czy pasażerka - dodaje Preiss.
I następna sprawa.
- Na lotnisku czekali ratownicy, a nie
służby medyczne. Myślę, że gdyby lotnisko zostało wcześniej odpowiednio poinformowane, byłoby lepiej przygotowane. I czekałby helikopter, bo lotnisko nie ma karetki. Kolejna sprawa: według zeznań
Katarzyny R., pasażer nawet po lądowaniu oddychał i miał tętno.
Tymczasem, jak wynika z zeznań ratowników i innych dowodów, miał wyraźne zsinienie twarzy, brak tętna i brak oznak życia. Mam informacje
wskazujące na to, ratownicy musieli wyrywać fotele, aby wyciągnąć Romana Pomianowskiego. Bo był już sztywny - dodaje adwokat.
* * *
Szczecińska Prokuratura Okręgowa nie przychyliła się do wniosku
pełnomocnika o uchylenie postanowienia o umorzeniu postępowania. Zażalenie zostanie rozpoznane przez Sąd Rejonowy w Goleniowie.