Wszystko wskazuje na to, że po obu stronach Odry próbuje się wyciągnąć zdroworozsądkowe wnioski z niefortunnego zdarzenia, jakim było
"uprowadzenie" polskich celników przez statek wycieczkowy należący do niemieckiego armatora.
Przypomnijmy, że gdy na pokładzie jednostki "Adler Dania" ujawnili się polscy celnicy, którzy
zauważyli, że sprzedawany w sklepie towar (na naszych wodach) nie ma znaków akcyzy, kapitan nakazał ucieczkę na akwen niemiecki. Teraz premier Meklemburgii Harald Ringstorff w liście do wojewody Roberta
Krupowicza wyraża ubolewanie. Ma też nadzieję, że sprawa zostanie wyjaśniona, a winni po obu stronach ukarani.
Premier niemieckiego landu zapowiada, że będzie zabiegał, by wydarzenie nie wpłynęło
negatywnie na "dobre i pełne zaufania stosunki sąsiedzkie". Zarówno Ringstorff, jak i Krupowicz deklarują współpracę, m.in. przy interpretacji prawa polskiego.
Deklaracje padają w trudnym okresie
we wzajemnych stosunkach. Okazuje się, że problem wciąż istnieje, a przecież miał zniknąć po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej.
Sprawa konfliktów na wodach granicznych Odry, Zatoki
Nowowarpieńskiej, Zalewu Szczecińskiego, a także Zatoki Pomorskiej pojawiła się, gdy kokosowe interesy wyczuli armatorzy białej floty. Nic więc dziwnego, że przed akcesją akweny te były miejscem
niekończących się żenujących sporów i konfliktów z wolnocłowymi papierosami i alkoholem w tle. I nie miały one kontekstu politycznego, jakby chcieli niektórzy nacjonalistycznie nastawieni politycy po obu
stronach granicy. Chodziło o jak największe zyski, bo 1 maja 2004 r. zbliżał się nieuchronnie.
Niemiecki Adler Schiffe i pływająca wtedy polska Żegluga Pomorska wzajemnie się oskarżały o utrudnianie
dostępu do nabrzeży, a dobicie do kei w porcie sąsiedniego państwa było warunkiem uprawiania wolnocłowego handlu. Wyciągano też przepisy o żegludze, próbując wzajemnie udowadniać, że jednostki nie
spełniają norm itp. Obaj armatorzy kłócili się w najlepsze i wzajemnie blokowali dostęp do nabrzeży również z powodu rozkładu rejsów. W imię jak największych zysków konkurenci przymykali oczy na łamanie
przepisów celnych na pokładach swoich stateczków i promów. W efekcie kwitł zwyczajny przemyt "mrówkowy", a czasami wręcz hurtowy.
Tylko celnicy mieli pełne ręce roboty i wyciągali z zakamarków
kontrabandę.
Dochodziło też do scen dramatycznych, gdy np. na pokładzie wolnocłowego statku niemieckiego nieopatrznie polski pasażer podpalił się podczas mocowania do swojego ciała worków ze
spirytusem.
Ale wtedy rządy obu krajów nie próbowały przywołać biznesmenów do porządku. Interweniowały tylko lokalne administracje i służby. W imię poprawności politycznej w Warszawie i w Berlinie
problem zamiatano pod dywan. Tymczasem polsko-niemieckie umowy jednoznacznie mówiły, że obie strony zobowiązują się nie krępować wzajemnej żeglugi i dostępu do portów.
Dobrze więc, że po dwóch latach
od naszej akcesji premier niemieckiego landu proponuje współpracę na wodach, które powinny łączyć.