Kiedy tydzień temu doszło do incydentu ze statkiem "Adler-Dania" w Świnoujściu, przez media polskie i niemieckie przeszło tornado
informacji. Prawda, że przebieg zdarzenia był sensacyjny (granica, celnicy, strzały, ucieczka statku, kidnaping), ale też stosunki polsko-niemieckie są dziś inne niż parę lat temu, co sprzyja (niestety)
odkopywaniu łatwych uogólnień i złych.
Lokalne zajście, które miało konkretnych sprawców, przedstawiano w niektórych publikacjach, w ostatnim czasie nie po raz pierwszy, jako konflikt między
narodami. Mimo więc, że Warszawa i Berlin nie chcą mu nadawać politycznego znaczenia, sprawa jest poważna, choćby ze względu na jej medialne skutki.
Pisać oczywiście trzeba, a w takich wypadkach
szczególnie obszernie i dokładnie, w miarę napływu informacji od zaangażowanych stron. I w Polsce, i w Niemczech pojawiły się jednak publikacje skrajnie jednostronne, a co gorsza odwołujące się do łatwych
stereotypów i jasnego podziału na "my" i "oni", pokrzywdzeni i sprawcy, Polacy i Niemcy.
"Niemcy porwali naszych" - alarmował wielkimi literami na pierwszej stronie "Głos Szczeciński".
Jeśli porwali - to cóż, pewno trzeba by "naszych" odbić w imię narodowej solidarności.
W ten sam ton uderzył nazajutrz hamburski wielkonakładowy "Bild" (choć nie tylko on): W tytułach
zaakcentowano: "Czy nasi sąsiedzi oszaleli? Polacy oddali trzy strzały w niemiecki statek" ("Sind unsere Nachbarn irre? Polen feuern 3 Schusse auf deutsches Schiff"). Autorzy artykułu przytoczyli
tylko relację kapitana statku, Heinza Arendta (63 lata, 41 lat na morzu), który stał dla nich prawdziwym bohaterem. Barwnie rysował więc drastyczną akcję polskich służb, niebezpieczną - jak mówił - dla
niego i 45 pasażerów, "rozeźlony" ("wütend") opowiadał o motorówce polskiej straży granicznej, która przemykała tuż przez dziobem "Adler-Dania", o trzech strzałach oddanych przez
umundurowanego Polaka w stronę jednostki, i to tak nisko, że on sam, kapitan, musiał ukryć się na mostku.
Autorzy artykułów przytoczyli też opinię polskich urzędników, ale w j6dnym zdaniu, pod koniec
artykułu: że strzał był tylko jeden, amunicją świetlną, i że prowadzone jest dochodzenie przeciw kapitanowi, bo "sprzedawał pasażerom papierosy po zbyt niskich cenach". Kontekst tego zdania jest
wyraźnie złośliwy: drobna w istocie sprawa spowodowała szaloną akcję Polaków. Czytelnik może odnieść tylko takie wrażenie, że Polacy są nieobliczalni.
To prawda, że fantazja to ponoć polska (czyli
"nasza") narodowa cecha, lecz w tym wypadku poniosła ona raczej dziennikarzy "Bilda". Ale że gazeta ma potężny nakład, jej publikacje trzeba brać bardzo serio.
Artykuł w "Głosie..." też
okazał się w jakiś sposób ważny, a to m.in. dlatego, że był potem cytowany, choćby przez ukazującą się w Rostocku "Ostsee-Zeitung", jako reprezentatywny dla prasy polskiej. Czy tak było w istocie?
Uogólnienia, takie jak w "Bildzie" i "Głosie...", gdyby stały się powszechne, byłyby niebezpieczne. Na razie są coraz częstsze. Działają jak zasłona dymna, która pozwala ciosy rozdawać na ślepo,
bo kryje jednostronność ocen. Sprawę więc tym szybciej trzeba wyjaśnić, podać, kto złamał prawo (a może łamie od dawna), bo im więcej dymu, tym groźniej.
Traf chciał, że w dniu, kiedy szum informacyjny
osiągnął apogeum, w Berlinie, z przyczyn zupełnie innych, spotkali się szefowie komisji spraw zagranicznych Sejmu RP i Bundestagu, Paweł Zalewski i Ruprecht Polenz. Wspólnie oświadczyli, że incydent nie
miał charakteru politycznego, lecz policyjny, i nie obciąży stosunków polsko-niemieckich. Uspokajali również rzecznicy obu ministerstw spraw zagranicznych. Rzecznik dyplomacji niemieckiej stwierdził, że
jest za szybkim wyjaśnieniem sprawy "w duchu niemiecko-polskiego dobrego sąsiedztwa".
Trzeba wierzyć, że tak będzie. Przy okazji warto jednak przypomnieć, że mija właśnie dwadzieścia lat od
polsko-enerdowskiego konfliktu wokół granicy w Zatoce Pomorskiej. Zmieniły się czasy i ustroje, a kłopot jest.
* * *
Zanim Polska weszła do Unii Europejskiej, problemy ze statkami pasażerskimi,
które na polsko-niemieckim pograniczu prowadziły sklepy wolnocłowe, były na porządku dziennym. Interesowały się nimi co najwyżej media regionalne, dla reszty był to przygraniczny folklor. W tym wypadku
może też by tak było, gdyby nie fakt, że polityczne stosunki polsko-niemieckie są dziś złe i napięte. Także dlatego incydent w Świnoujściu wywołał medialną burzę. Potwierdza ona konieczność szybkiego
unormowania tych stosunków, do czego może przyczynić się bliska wizyta premiera Kaczyńskiego w Berlinie. Po obu stronach granicy umacniają się ugrupowania skrajne, którym takie zajścia, jak w Świnoujściu,
i jednostronne ich oceny są na rękę. Wpisują się w obłędny nurt narastania niechęci i napięć, nieufności, podejrzliwości i lęku. Do czego to może prowadzić? Czy myśmy po obu stronach granicy rzeczywiście
oszaleli?
Prokuratura w Stralsundzie, o czym informował w piątek m.in. "Nordkurier", również prowadzi dochodzenie, które ma wyjaśnić przyczyny incydentu. Martin Cloppenburg, jej przedstawiciel,
nie wykluczył, że kapitanowi statku "Adler-Dania" zostaną przedstawione zarzuty. Tymczasem w czwartek, jak podał berliński "Tagesspiegel", kiedy rejsy statków Adler-Schiffe do Polski były
wstrzymane, na przystani w Heringsdorfie pojawiła się jednoznaczna informacja armatora: "Wskutek najnowszych problemów z polskimi urzędnikami, rejsy statków do Polski nie są dziś możliwe". Z tego
widać, że Adler wie, kto zawinił i kto naraził pasażerów na niebezpieczeństwo. Cóż, sam sobie wystawia opinię. Czy z jego statków trzeba korzystać?
(b.t.)