- Pracą zamęczono mojego syna - oskarża Andrzej Karpiński. Z kolei armator twierdzi, że syn Karpińskiego,
Andrzej, który zaokrętował na statku za trzeciego mechanika, pracował zgodnie z przepisami. Ze świadectwa lekarskiego wynika, że Karpiński junior był zdrowym mężczyzną. Dlaczego więc nagle zmarł, w
kilkadziesiąt godzin po zamustrowaniu na frachtowcu "Mombasa Star"?
Zapowiadał się kolejny kontrakt, który 24-letniemu absolwentowi Akademii Morskiej w Szczecinie otworzy drogę do szczebli
żeglugowej kariery. Andrzej Karpiński wyruszył na statek cumujący w izraelskim porcie Eilat. Samolotami doleciał tam 31 sierpnia 2005 roku. Frachtowiec "Mombasa Star", należący do armatora Ofer Ships
Management Inc., już znał, bo odbył na nim swój poprzedni kontrakt. Z późniejszego raportu wynika m.in., że oprócz zwykłych wacht (dyżurów) trzeci oficer wykonywał naprawy, w tym również na wachtach.
Dramat według armatora
Nadszedł 4 września. Leciwy semikontenerowiec już opuścił Eilat i płynął do Mombasy. Trzeci mechanik Andrzej Karpiński rano objął swoją wachtę. Z protokółu
przesłuchania wynika, że sprawiał wrażenie zadowolonego. Tragicznego dnia, razem z kadetem maszynowym, studentem AM ze Szczecina, sprawdzał parametry silnika. Kadet zapamiętał, że III oficer miał wtedy
trochę ciężki oddech. Obaj zostali więc 5-10 minut w pomieszczeniu kontrolnym (klimatyzowanym).
- Zapytałem "trzeciego", czy czuje się dobrze, a on odpowiedział, że wszystko jest w porządku i jest
tylko trochę zmęczony - powiedział później przesłuchiwany kadet.
Sytuacja się powtarzała i Andrzej pozostał w pokoju kontrolnym, był bowiem śpiący. Sprawiał wrażenie oszołomionego, pojawił się jednak
przy naprawianym urządzeniu. Przekonali go, aby powrócił do pomieszczenia kontrolnego. Tam posadzili przed nawiewem powietrza. "Nic nie mówił, jakby nie rozumiał, co dzieje się wokół. Wypił trochę wody
" - czytamy w protokóle. Gdy nadszedł starszy mechanik (Polak), położyli go na podłodze i schładzali jego ciało zimnymi okładami. Wezwali kapitana. Przybył z drugim oficerem i polecił rozpuścić dwie
tabletki zawierające sole i glukozę. Stan "trzeciego" pogarszał się jednak.
Z raportu kapitana
Dalszy ciąg znamy z opisu kapitana (Polaka). W raporcie poinformował on, że temperatura
na zewnątrz wynosiła 36 st C, a w maszynowni 46 st C. Ponieważ na statkach nie ma lekarzy, zgodnie z jedną z procedur skontaktował się z lekarzem dyżurnym na lądzie. Jednak numer telefonu Medico Haifa nie
odpowiadał. Wtedy wezwał Medico Rome w Rzymie (MR), ale tam centrala poleciła inny numer. Gdy zadzwonił pod nowy, połączenie z lekarzem przerwało się po 37 sekundach. Ponowne zadzwonił. Lekarz zaordynował
okłady z lodu. Poprosił kapitana, aby przesłał mu pełną informację e-mailem. Potem nastąpiła kolejna seria telefonów. Stan Andrzeja nadal się pogarszał. Przenieśli go na noszach do kabiny kapitana. Podali
kroplówkę i domięśniowo zalecony lek. Pacjent jednak bladł, kasłał i nastąpiło za-trzymanie oddechu. Puls zanikł.
Załoga rozpoczęła sztuczne oddychanie i masaż serca. Tymczasem trzeci mechanik miał
już rozszerzone źrenice i nie reagował na światło. Kapitan wezwał Medico Rome i poinformował o sytuacji. Informował też armatora. Lekarz zaproponował wstrzyknięcie dawki adrenaliny, co było już spóźnionym
działaniem.
Ojciec oskarża
Ojciec twierdzi, że syn mógł żyć, ale na "Mombasa Star" panowały złe stosunki międzyludzkie. Andrzej był przepracowany.
- Już pierwszego dnia syn spotkał
się z niedobrym potraktowaniem. Kapitan był przeciwny jego przyjęciu, prosił bowiem armatora o juniora mechanika, a nie III mechanika. Dzwoniąc do domu 31 sierpnia 2005 r., syn opowiedział o przyjęciu
przez kapitana i obiecał zadzwonić następnego dnia, ale nie zadzwonił, co nigdy przedtem się nie zdarzyło - opowiada Andrzej Karpiński. - Przed snem Andrzej wysłał jeszcze SMS-a i to był nasz ostatni
kontakt. Nie odpowiadał na nasze późniejsze SMS-y. Dla nas jest tylko takie wytłumaczenie, że był bardzo zapracowany i nie miał pozwolenia od przełożonych na wyjście do telefonu. Syn nie miał czasu na
aklimatyzację i był przemęczony pracą w wysokich temperaturach.
Senior Karpiński zna realia pracy w maszynowni, sam bowiem pływa jako starszy mechanik. Mówi tak:
- Łącznie z podróżą na "Mombasa
Star" syn przepracował 58 godzin w ciągu czterech dni, co nie jest już zgodne z konwencją STCW 95 i międzynarodowymi przepisami pracy. Poza znanymi nam godzinami pracy były zapewne i te
niezarejestrowane. Już się dowiedziałem od kadeta maszynowego, że syn w sobotę 3 września naprawiał wyparownik również na nocnej wachcie i kończył go po niej, tj. 4 września po północy. Godziny pracy
wypełniał w dokumentach starszy mechanik i dawał do podpisu, a faktycznie nie interesował się wykonanymi robotami oraz czasem ich wykonywania, tylko razem z I mechanikiem dokładali następne prace z
zeszytu - twierdzi ojciec.
Dowiedział się, że na "Mombasa Star" było wymagane minimum 12 godzin pracy dziennie i 84 godziny tygodniowo, zgodnie z zarządzeniem armatora. Statek był w strefie
tropikalnej, a tymczasem nie działała klimatyzacja. Została naprawiona dopiero po trzech tygodniach od śmierci syna.
- W siłowni temperatura przekraczała 50 stopni Celsjusza. Było tam również dużo
przedmuchów spalin z kolektora wydechowego silnika głównego, a ludzie już wcześniej tracili przytomność, bez zainteresowania ze strony przełożonych - twierdzi A Karpiński. - Syn był przepracowany,
przemęczony, przegrzany, osłabiony, odurzony spalinami wydobywającymi się z kolektora wydechowego silnika głównego i doznał głębokiego szoku termicznego z zatruciem spalinami przy remoncie wirówki -
uważa.
Ojciec marynarza zarzuca:
- Uważam, że akcja ratunkowa była nieudolna. Kapitan ograniczył się do łączenia z medical radio, zastrzyku, kroplówki, zataił fakt zatrucia spalinami. Reanimacji
próbował starszy mechanik z kadetem maszynowym, przy biernej postawie II oficera i kapitana. Nie nadano SOS.
Nie szukano pomocy z zewnątrz. Tymczasem statek znajdował się dwie godziny od Jeddah -
minuty dla helikoptera, a przecież syn walczył o życie prawie trzy godziny. Do akcji nie został włączony mostek; nawet nie został powiadomiony o zdarzeniu. Od lekarza dowiedziałem się, że powinni podać
tlen.
Kapitan odpiera zarzuty
Według kapitana, gdy III oficer przyleciał wieczorem z Polski, już nie pracował - poszedł spać. Natomiast następnego dnia zmiennicy przekazywali sobie
obowiązki. - Nie była to więc praca jako taka - mówi.
Według niego, Andrzej jedynie asystował I mechanikowi przy naprawie jednego z urządzeń:
- On przy nim nic nie robił, bo nie wiedział jak. Jeśli
chodzi o inną naprawę, to wiem, że na tej wachcie II mechanik mu chyba pomagał. Następnego dnia wstał rano, przyszedł do pracy, przejął obowiązki, przeszedł się po maszynowni, sprawdził temperaturę.
Wrócił razem z kadetem i chyba poszli robić wirówkę. Dużo nie zrobili, bo po 10 minutach wrócili, gdyż Andrzej zaczął się źle czuć - opowiada. Po konkrety na temat akcji ratunkowej odsyła do swojego
raportu. - Tam wszystko napisałem, minuta po minucie -mówi.
Na oskarżenia ojca dodaje:
- Jak na ironię, w miejscu gdzie trzeci mechanik pracował, jest chyba z sześć nadmuchów powietrza. To jedyne
tak dotleniane miejsce. Nie sądzę również, aby od starszego mechanika dostawał między wachtami robotę. Wcześniej nie było też zasłabnięć.
Zdaniem kapitana, na ratunek było za późno: - Nasza jednostka
była nie dwie godziny drogi od Jeddah; aby tam dopłynąć, trzeba by było aż czterech godzin.
Kapitan twierdzi, że lądowy doktor z medical radio próbował znaleźć statek z lekarzem, ale były problemy z
łącznością. W raporcie armatora czytamy natomiast, że lekarz lądowy obiecał znaleźć helikopter, ale potem nie powrócił do tej sprawy, więc kapitan sądził, że jego ściągnięcie musiało być niemożliwe.
-
Nawet gdyby śmigłowiec przyleciał, to nie było szans na uratowanie. Mówię to, co wiem od lekarzy - relacjonuje.
Kapitan broni starszego mechanika: - To człowiek, który się nawet nie nadaje na chiefa,
bo jest dobry jak ojciec. Raczej ich niańczył, niż krzyczał. Nikt też nie ograniczał dostępu do telefonu.
Zdaniem patologa i pośrednika
Patolog, który w Kenii dokonał sekcji zwłok,
stwierdził, że organy zmarłego były w normie. Zauważył natomiast obrzęk płuc i przeciążenie (zator) w lewej komorze, niedomaganie zwane kardiomiopatią. Zapisał w protokole sekcji, że zmarły ma
"powiększoną lewą komorę serca z wewnętrznym zwłóknieniem". Tymczasem badania przedrejsowe z sierpnia 2005 dopuściły Andrzeja Karpińskiego jako zdrowego i zdolnego do pracy na morzu.
Dyrektor
szczecińskiej agencji, która pośredniczyła w zatrudnieniu Andrzeja, mówi:
- Sprawa jest w toku. Najpierw musimy wyjaśnić i uporządkować kwestię dokumentacji medycznej, a zwłaszcza wydruków EKG, bo
wcześniejsze i późniejsze zapisy zasadniczo się różnią i być może dokumenty zostały pomylone.
Pośrednik uważa, że wersja ojca jest "mocno subiektywna".
- Wysłałem na morze tysiące ludzi. Z takim
przypadkiem spotkałem się po raz pierwszy. Nie wierzę, aby w normalnych warunkach ktokolwiek był w stanie "zajeździć" młodego człowieka na śmierć. Po chwili dodaje jednak: - Mogły być jakieś
przyczyny, o których nie wiemy. Leżące - nie wykluczam - po stronie statku, ale udowodnienie tego jest co najmniej bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe.
Szef agencji mówi jeszcze: - W protokole z sekcji
zwłok jest stwierdzenie o kardiomiopatii. Jednak gdy rozmawiałem na ten temat z lekarzami, uznali oni, że jeśli zmarły ją miał, to jedynie wysiłkowe EKG mogło ją wykazać. Kardiomiopatia ta mogła być
pierwotna lub wtórna. W tym drugim przypadku mogła być skutkiem, a nie przyczyną kryzysu organizmu zmarłego.
Konkluzja armatora po śledztwie jest krótka: kapitan osobiście ratował mechanika, nie
stwierdzono złego traktowania lub złych stosunków międzyludzkich, "trzeci" pracował u armatora przepisowo 12 godzin, wentylacja koło naprawianego urządzenia była prawidłowa. "Nie stwierdzono żadnych
okoliczności, które mogłyby spowodować zgon, wywołanych na statku przez dowództwo albo przez nienormalne stosunki pracy" - czytamy w protokóle podpisanym przez Ilana Goldenberga, menedżera departamentu
ubezpieczeń.
Wyjaśni sprawę do końca
Dochodzenie, które przeprowadziła kompania żeglugowa, nie zadowala Andrzeja Karpińskiego:
- Z zasady było nieobiektywne, bo przeprowadzone przez
armatora w obecności zainteresowanych osób - kapitana, starszego i pierwszego mechanika - twierdzi.
Ojciec zapowiada walkę o wyjaśnienie sprawy. Ma żal, że rodzina została powiadomiona o śmierci
dopiero po ponad dwóch dobach. Z powodu przepisów sanitarnych nie mogła też zobaczyć syna przed złożeniem do grobu. Do dziś nie otrzymała odszkodowania.
Kadet pokładowy mówi: - To był ciężki statek,
pływał na linii. Było gorąco i dużo roboty. Nie wiem, czy "trzeci" dostawał dodatkowe polecenia. Mógł więcej pracować sam, od siebie. Ja też chciałem się wykazać.
Kadet maszynowy: - To była Afryka,
a do tego wysiadły klimatyzatory. Szczerze mówiąc, dużo było pracy, bo statek miał 27 lat Chamstwa nie było, ale na pewno nie wrócę do tej kompanii i na taki
statek.