Jeszcze pokolenie 30-latków pamięta flotę stateczków białej floty, które nosiły nazwy od imion bohaterek z
poezji Słowackiego. Przy nabrzeżu u podnóża Wałów Chrobrego stało ich kilka, a w latach 70. zamieszczane na kartkach pocztowych, kojarzyły się z grodem Gryfa. Był to okres, gdy biała flota w Szczecinie
złapała drugi oddech.
Do historii powoli przechodziły wtedy jednostki poniemieckie. W latach 1961-63 przedsiębiorstwo Żegluga Szczecińska dostało siedem nowych statków. Były to: "Lilia Weneda",
"Roza Weneda", "Balladyna", "Alina", "Ellenai", "Judyta", "Laura". Bliźniacze, a może raczej siostrzane, jednostki zbudowała gdańska stocznia w Pleniewie. W tamtych czasach należały
one do nowoczesnych.
Jak pisze Ziemowit Sokołowski w opracowaniu "Działalność białej floty na Pomorzu Zachodnim", stateczki wybudowano do żeglugi po wodach osłoniętych, z ograniczoną możliwością
wychodzenia w morze.
Chybotliwa "Roza"
W dziewiczym rejsie niełatwej próbie została poddana "Roza Weneda". Jak przypomina Sokołowski, dzielność przetestował kpt. Zbigniew Kurc,
który na szczęście bez pasażerów, wypłynął z Gdańska do Szczecina. Był wtedy grudzień, a wiatry północne osiągały 7 stopni Beauforta. Nic więc dziwnego, że kadłub przechylał się do... 45 stopni. W końcu
po kilku godzinach zmagania się ze sztormem "Roza Weneda" schroniła się w Ustce. Po przejściu wiatru statek już bez większych problemów dotarł do Świnoujścia. Potem jeszcze - w drodze do Szczecina -
pokonał 20-centymetrową krę, a nawet zatory lodowe.
"Zarówno statek, jak i jego załoga dobrze wytrzymali tę niełatwą próbę, ale nie należało oczekiwać, aby potencjalni pasażerowie mogli być
usatysfakcjonowani podróżowaniem w takich warunkach" - pisze Sokołowski. ,Mimo pewnych istotnych wad, seria statków stanowiła znaczny postęp w stosunku do większości jednostek starszej generacji".
Zalety i wady
Postęp ten polegał m.in. na zastosowaniu napędu dwuśrubowego, co poprawiło manewrowanie. Można też było pływać na jednym silniku - w sytuacji, gdy jednostka wyruszała z
turystami nad morze lub wycieczkę po porcie. Dzięki temu oszczędzano na paliwie.
Pracę ułatwiły też załodze: hydrauliczny napęd sterów, zastosowanie elektrycznej wciągarki kotwicznej, zdalne sterowanie
silnikami ze sterowni, dzięki czemu podczas manewrów nie trzeba było schodzić do hałaśliwej siłowni. Ponieważ jednostek tego samego typu było kilka, ułatwiało to planowanie remontów oraz gospodarkę
częściami zamiennymi.
Miały też stateczki swoje wady. Dla pasażerów podstawową była zbyt mała powierzchnia otwartego pokładu, co doskwierało podczas letnich rejsów. Z kolei w chłodnych porach roku
stawało się to zaletą, bo dużo było ogrzewanych pomieszczeń pod dachem. Statki były też zbyt chybotliwe, co turyści mogli odczuć nawet na niespokojnym Zalewie Szczecińskim. W razie akcji ratunkowej udręką
mogłaby się okazać szalupa ratunkowa, do obsługi której potrzeba było pięciu spośród siedmiu członków załogi. Załoga nie narzekała również na nadmiar kabin.
Hałaśliwe i paliwożerne były silniki
napędowe typu Wola. "Były to adaptowane (o obniżonej mocy) do potrzeb statków silniki czołgowe. W czasie pracy w siłowni nieodzowne były ochraniacze na uszy" - napisał Sokołowski. Przytacza on
stwierdzenie pewnego pasażera, który przebywał krótko w maszynowni. - Współczuję mechanikom. Panuje tu istny feudalizm - stwierdził. Na szczęście życie ułatwiało motorzystom zdalne sterowanie.
Siódma woda po trałowcu
Na uszkodzenia podatne były tłumiki, "co sprawiało, że wówczas komin wyrzucał w powietrze sadzę i niespalone resztki oleju. Skutkiem tego pasażerowie przebywający na
otwartej części pokładu, niekiedy mimowolnie zmieniali karnację skóry - na bardziej śniadą. Nie wszyscy potrafili docenić uroki takiej transformacji i częstokroć wykazywali wyraźne oznaki zdenerwowania"
- wspomina autor opracowania.
Co ciekawe, kadłuby statków zaprojektowano na bazie dokumentacji niemieckich trałowców. Jednostki typu "Roza Weneda" mierzyły po 36,5 metra. Dwa silniki miały łącznie
600 KM i pozwalały rozwinąć prędkość ponad 22 km na godz. Mogły zabrać 250 pasażerów, a ze Szczecina do Świnoujścia płynęły 3 godziny i 10 minut Ale i tak były wówczas szybsze od pociągu. "Ponadto
pasażerowie wyokrętowali po "właściwej", tj. zachodniej stronie miasta, bez konieczności przeprawiania się promami".
W 1966 r. Żegluga Szczecińska dokupiła dwa dalsze statki - "Annę" i
"Dorotę" (SZ-390). Te miały już silniki Skody, których łączna moc osiągała prawie 400 KM. Choć siła maszyn była o 35 proc. mniejsza, to osiągały one niewiele mniejszą prędkość. Za to były bardziej
ekonomiczne.