"Rząd estoński powołał specjalną komisję, która zbada okoliczności przewożenia rosyjskiego sprzętu wojskowego na promie
"Estonia", który zatonął we wrześniu 1994 r." -poinformował niedawno "Dziennik Bałtycki".
Dziennik przypomina, że w tej tragedii zginęły aż 852 osoby. "Estonia" zatonęła, bo niedomknięta
była furta, przez którą w porcie wjeżdżają samochody. Jednak ostatnio Lennart Henriksson, emerytowany szwedzki celnik, ujawnił, że we wrześniu 1994 r. prom przynajmniej dwa razy przewoził rosyjski sprzęt
wojskowy. Przyznał on, "że mimo zakazu otworzył kilka skrzyń i widział tam wojskowy sprzęt elektroniczny" - pisze gazeta.
Szwedzcy wojskowi potwierdzają, że były takie transporty, ale nie feralnego
dnia. Jednak szwedzkiego celnika popiera niemiecka dziennikarka Jutta Rabe, która prowadziła własne śledztwo i napisała o tym książkę. Według niej, estońskie wojsko miało eskortować do portu dwie
ciężarówki ze sprzętem na prom. Eskorta miała oczekiwać również po stronie szwedzkiej. Następnie z tamtejszego lotniska przesyłka miała prawdopodobnie trafić do USA.
Ando Leps, prawnik i publicysta,
podejrzewa, że elektronika wojskowa mogła pochodzić z estońskiej filii leningradzkiego Instytutu Badań Morskich w Suurpea, który zajmował się akustyką. Jak pisze "DB", niedaleko instytutu znajdował
się poligon dla radzieckich łodzi podwodnych. I właśnie urządzenia do śledzenia takich jednostek w promieniu 200 km mogła przewozić "Estonia".
Czyżby więc tragedia promu była efektem wojny
wywiadów?