Mój ekonomiczny ulubieniec nieco się ostatnio zagalopował. Co prawda do połowy dystansu, ale jednak. W jednym z
ostatnich numerów "Wprost" publicysta Michał Zieliński napisał m.in. o szaleństwie inwestycyjnym w Chinach. W artykule "Narkotyk Hausnera. Polska mistrzem Europy w marnotrawieniu pieniędzy"
wyczytałem: "Owe inwestycje (w Chinach - red.) pociągnęły w górę jednak nie tylko ceny węgla, ale i stali (oraz innych surowców), a także - przecież te towary trzeba do Chin dowieźć - statków. Prosta
logika zatem podpowiada, że polskie stocznie powinny ubiegły rok zakończyć dużą nadwyżką. Tyle że w wypadku firm, które przyzwyczaiły się do zasilania przez budżetową kroplówkę, taka logika nie ma
zastosowania. Stocznie, mimo że w latach 2002-2004 dostały rządowe wsparcie w wysokości miliarda złotych, nadal są deficytowe i w tym roku chcą dostać jeszcze 110 mln zł. Oznacza to, że rentowność budowy
statku będzie wynosić minus 6 procent".
Znakomite wyliczenie. Tyle właśnie ma dopłacać polski rząd do nierentownych statków w tym roku i w latach następnych. To w Unii Europejskiej taka "moda
", bo inaczej stocznie by upadły. Czy Polskę na to stać? Prawdopodobnie nie. Wiem natomiast, że stocznie nie mogły zarobić, bo na łeb poleciał nie tylko dolar. W ciągu ostatnich dwóch lat o kilkaset
procent wzrosła cena stali, o czym wspomniał także publicysta "Wprost". Zapomniał tylko, że ze stali budowane są również... statki.